Najpierw była Caryca. Czyli trochę wspomnień o tym, jak wilk pokochał kota

Caryca: zawsze chętna do zabawy

Na imię ma nieco inaczej, ale "Caryca" bardziej do niej pasuje. Jest już dojrzałą wilczycą, wyszkoloną, mądrą (wiadomo - owczarek niemiecki). No i już raz miała do czynienia z kocim współlokatorem - Prezesem - to jest akurat imię prawdziwe, oddające zwyczaje, styl bycia, maniery oraz postawę kocura.

W domu pierwsza był ona - Caryca. Parę lat wiodła dość luksusowe życie czworonożnej jedynaczki, codziennie wygłaskanej, mieszkającej w obszernym kojcu z elegancką budą, wybieganej przy rowerze, karmionej zbilansowaną karmą i rozpieszczanej niezbilansowanymi kuchennymi smakołykami. Właścicielom - rodzinie w standardzie 2 plus 1 - odwdzięczała się zawsze szerokim uśmiechem wyrażonym podskokami, merdaniem ogona oraz czujnym (no chyba, że przysnęła) strzeżeniem domostwa. Przekonana o swej podwórkowej hegemonii zderzyła się nagle z nową rzeczywistością pewnego wiosennego dnia, kiedy to do domu przywieźliśmy w wiklinowym transporterze szaro-bure kocię.
Wypuszczona z kojca, z ciekawością i impetem właściwym  trzydziestokilowemu cielsku uderzyła nosem w - wydawało się nam - ukryty przed nią wiklinowy transporter. I... zdębiała.
Caryca chyba spodziewała się zapachów zakupów z mięsnego... Tymczasem poraziły ją: zapach obcego zwierzątka (być może natura podpowiadała, że "to" się też je?) oraz zdecydowane prychnięcie tegoż zwierzątka i demonstracja rozwartego pyska uzbrojonego w młode zębowe szpileczki. Wiklina się zatrzęsła z kociej złości i strachu, Caryca odskoczyła i również się zatrzęsła ze zdumienia (Jak to?), zawodu (Oni to zrobili?)  i chyba też niepokoju - bo dźwięki z wikliny nie pozostawiały wątpliwości, że w małym kocim ciele obudził się wojowniczy tygrysi duch.
Takie nagłe spotkanie stałego psiego rezydenta z młodym kocim pretendentem było naszym szkolnym, choć niezamierzonym błędem. Plan był inny i niemal wzorcowy:

Tak to powinno być:

  1. Kota niepostrzeżenie zamknąć w domu. Potem przez kilka dni psa w kojcu zapoznawać z zapachami na fragmentach szmatek, którymi się kocię bawiło, kotu zaś podrzucać do zabawy to, co najpierw "wymamlała" Caryca - np. kawałek patyka.
  2. Po takim kilkudniowym zapachowym oswajaniu i rozbudzaniu ciekawości, psu -  trzymanemu na smyczy i kolczatce - zaprezentować pretendenta (i vice versa, tyle że kot trzymany jest na rękach).
  3. Po kolejnych kilku widzeniach na odległość, zmniejszać dystans między przyszłymi (jak mieliśmy nadzieję) przyjaciółmi.
  4.  Wreszcie kota przenieść z rąk na ziemię, by mógł spacerować obok psa trzymanego na smyczy w odległości, jaką sam uzna za stosowne... Psu zaś tłumaczyć na wszelki wypadek: "Fe" (czytaj: Nie jest takie smaczne, jak cie się wydaje), "Nie wolno" (czytaj: Tego się nie gryzie i nie połyka)... I tak do skutku, czyli do wzajemnej akceptacji, kiedy to wreszcie kot uzna, że pies nie jest groźny, a pies pogodzi się z nową sytuacją i nawet zacznie dostrzegać jej plusy, bo zakończy los samotnika. 
Wydaje się zbyt wydumane? Może, ale opracowane wedle fachowych poradników. Ponoć po takich "grach wstępnych" zwierzyniec zwykle sam z sobą się oswaja  i doskonale wyczuwa, co mu wolno, czego nie. Lepiej jednak mieć "towarzystwo" na oku, zanim nabierzemy pewności, że  czworonogi zaczynają żyć w symbiozie. I zawsze pamiętajmy, że mamy do czynienia z przeciwstawnymi naturami: gdy kot macha ogonem - to nie cieszy się, tak jak to jest w przypadku psa; gdy patrzy wprost oczy to znaczy, że ufa, ale pies takie głębokie spojrzenia może uznać za bezczelną prowokację.
Cóż, u nas etap nr 1 został pominięty. Od razu przeszliśmy do etapu nr 2 i to w bardzo zmodyfikowanej i skróconej wersji.
Etap nr 3 przebiegł również ekspresowo, zaś nr 4 - bezboleśnie, zapewne z uwagi na wrodzoną inteligencję Carycy oraz dumę, ale i spryt Prezesa, który z podniesionym ogonem maszerował przed nosem zawisłej na mocno naprężonej smyczy Carycy w takiej odległości, aby zdążyć uskoczyć, gdyby wilczy pysk nagle się otworzył.
Po tygodniu Prezes towarzyszył Carycy na spacerach w pole, przyswoiwszy sobie przy okazji do perfekcji umiejętność chodzenia przy nodze. Jedno drugiemu wyżerało z miski, wzajemnym zabawom w ganianego nie było końca. Pasowali do siebie.
Pasowali do siebie, nie jak pies z kotem.

Niestety, przyszedł dzień, gdy Prezesa zabrakło.
Caryca znów wiodła żywot singielki. Do czasu...  Ale to już temat na inny wpis. 

Komentarze

  1. Opowiedzcie swoje przygody z psem i kotem, jak się poznawali, jak tolerowali...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Weryfikacja na właściciela kota? Nie przeszliśmy jej!

Urodziny Carycy. Kto inny kocha tak całe życie?

Kot w butach to bajka! A pies?